Góry i doły

Kolejny sezon polityczny rozpoczyna się na Litwie w, rzec można, bojowym nastroju. Tuż przed inauguracją jesiennej sesji Sejmu, prezydent wystąpiła w niezbyt dla niej typowej roli – westalki pokoju. Jej misja miała polegać na zaproszeniu na pojednawczą kolację, do wspólnego stołu, liderów dwóch partii: konserwatystów (opozycji) i zielonych chłopów (rządzących). Zaproszenie to zostało poprzedzone przekonywaniem, że Litwie nie jest potrzebna „wojna”. Pokojowy parlament ma się przysłużyć rozwiązywaniu rzeczywistych problemów, a nie szukaniu starych grzechów (poprzez tworzenie komisji, co sobie upodobali parlamentarzyści z bociankami w klapie). Warto przypomnieć, że o takim przyjacielskim układzie – szerokiej koalicji – marzyli na początku sejmowej kadencji właśnie zieloni chłopi, zapraszając do niej również konserwatystów. Tamci odmówili. Nic w tym nie było nadzwyczajnego. Jak w większości parlamentów wytworzyła się pozycja i opozycja. Co innego, że w odróżnieniu od tradycyjnych układów (tych w klasycznym stylu), kiedy to opozycja zgłasza alternatywne projekty ustaw, poprawek do nich, czy też inicjatyw, dwie strony zabrały się na dobre do „umilania” sobie życia, korzystając z najmniejszej nadarzającej się okazji. A takowych, jak pamiętamy, nie zabrakło. „Szkolny biznes” Austėi, standardy produkcji Ramūnasa, problemy z wiatrakami Skardžiusa, czy też kłopotliwy biznes syna Kubiliusa itp. Każda okazja została wykorzystana. Czy to się miało na jesiennej sesji rozwinąć w wojnę, której chciała zapobiec prezydent, czy głowa państwa widząc wojownicze zacięcie zielonych chłopów występując w roli mediatora chciała zapewnić sobie w miarę spokojną końcówkę prezydenckiej kadencji (ciągle krąży niczym widmo sprawa e-mailowej korespondencji na linii pani prezydent – posłowie, kłopotliwi liberałowie), raczej się nie dowiemy. Ale to, że odmowa lidera rządzącej koalicji panią prezydent zmusiła do powrotu do swego tradycyjnego wizerunku – osoby z wyższością spoglądającej na ogół (szczególnie ten, co się jej wymyka spod kontroli) i wydającej jednoznaczne sądy ujrzeliśmy w całej krasie. Odmowę wzięcia udziału w „pokojowej” kolacji i zawarcia przymierza, głowa państwa skwitowała krótko: góry już dojrzały do porozumienia, a doły – nie. Kto w tym scenariuszu jest tą „górą”? Wiadomo: prezydent i konserwatyści. A „dołami”? Też niby nie ma wątpliwości – Litewski Związek Chłopów i Zielonych. (Teoria marksistowska, na której się również pani prezydent kształciła, głosiła, że zmiany – nie zawsze na lepsze, ale rewolucyjne – miały następować wtedy, kiedy góry nie mogły rządzić, a doły żyć po staremu). Na taki podział na dwie kategorie dość boleśnie zareagował lider z bocianem w klapie. Przypomniał, że na Litwie nie jest to żadne novum, kiedy ludzi się dzieli na normalnych i sforę psów (šunauja), czy też inteligencję i buraki (runkeliai). Niby z pokorą przyznał, że jego ludzie mogą być „dołami”. Szkopuł tkwi jednak w tym, że w obecnych politycznych realiach, to zieloni chłopi są górą (dodatkowo wzmocnili swe pozycje zapraszając do koalicji frakcję Porządku i Sprawiedliwości) i mogą poważnie zdołować zbyt zadufanych kolegów.

Kandydackie podchody

W tych dniach mają oznajmić o swym postanowieniu wzięcia udziału w wyborach prezydenckich dwaj czołowi kandydaci: Gitanas Nausėda – ekonomista i analityk mający największe rankingi poparcia jako potencjalny kandydat oraz Vygaudas Ušackas – były minister spraw zagranicznych, przedstawiciel Litwy i UE w strukturach europejskich, który swą decyzję o udziale w kampanii wyborczej ma ogłosić 5 września (tekst pisany jest 4) w dość pretensjonalnym stylu – na spotkaniu przy pomniku żołnierza wolności. Obaj panowie obok takich barwnych kandydatów jak Aušra Maldeikienė czy Naglis Puteikis (prawda, nie mogących się pochwalić nadmiarem poparcia obywateli), już od dłuższego czasu wyraźnie prowadzą kampanię wyborczą. Pan ekonomista oprócz bardzo częstego zabierania głosu jako ekspert od finansów w telewizji, jeździ też po Litwie. Twierdzi, prawda, że w tych podróżach robi prezentacje, którymi się zajmował w ciągu wielu lat pracy w banku. Ale wręcz po mistrzowsku zagrana scenka z zachwytem nad gumowymi butami, które otrzymał w prezencie gdzieś na prowincji, by mógł dojechać do każdego zakątka, czy też spotkania-rozmowy „za kioskiem” (m.in. to właśnie spotkanie, jak twierdzi jeden z komentatorów, może stać się przewodnią anegdotą jego wyborczej kampanii) wydają się mówić zgoła o czymś innym. Z kolei Vygaudas Ušackas zadziwił Litwę w amerykańskim stylu: wysłał do potencjalnych wyborców 600 tysięcy (!!!) listów z dwoma pytaniami: czy warto mu kandydować oraz jaki problem na Litwie ludzie uważają za priorytetowy do rozwiązania. Kandydat wydał na ten dialog z obywatelami ponad 18 tys. euro, jak twierdzi, własnych oszczędności. Kosztowna i, wydaje się, mało skuteczna „rozmowa”. Bo chociaż, jak twierdzi, były minister, ludzie nawet zdobywają się na odpowiedzi, to zdecydowana większość, na wzór bohaterów satyrycznej audycji uważa, że brak koperty i znaczka na list-odpowiedź, zakłada zbyt duże wydatki. Ot, nie pomyślał nawet tak wytrawny kandydat o takiej „drobnostce”, która, jak się okazuje, może być tym najpilniejszym do rozwiązania na Litwie problemem – likwidacją ubóstwa. Dwaj wspomniani wyżej kandydaci, jak i Žygimantas Pavilionis, reprezentują raczej prawą stronę sceny politycznej (chociaż nieraz mogliśmy się przekonać, że na Litwie tylko z nazwy, a nie z ideologii czy też czynów możemy wnioskować, kto jest „lewicą” a kto „prawicą”. O tym, kto będzie reprezentował konserwatystów zadecyduje głosowanie ogłoszone przez partię, w którym będą mogli uczestniczyć też niepartyjni. Taki model wyborów jest z pewnością skierowany na przyciągnięcie uwagi do partii i jej kandydata. Žygimantas Pavilionis po swojemu zinterpretował taką „obfitość” na prawym skrzydle, obawia się, czy aby nie będzie z jednej partii dwóch kandydatów – na amerykański wzór. Ten kandydat już dał się poznać jako „skarżypyta”: najpierw zaskarżył ekonomistę o to, że pracując w banku uprawia politykę, a potem też byłego dyplomatę, głosząc, że ten jest „prorosyjski”. To skarżypyctwo nijak nie może przysporzyć mu sympatyków, bo takich się raczej nie lubi. Z uporem godnym lepszej sprawy o swym kandydowaniu na stanowisko prezydenta milczy na wszelkie sposoby indagowany przez dziennikarzy premier Saulius Skvernelis. A ludzie? Ludzie, widząc takie kandydackie podchody, rozważają o tym, czy Litwie w ogóle potrzebny jest prezydent.

Nie kucharka, a jednak…

Wielki wódz wielkiej rewolucji wmawiał jej hegemonowi, że kucharka też może rządzić krajem. To demagogiczne hasło odżyło w pamięci w świetle ostatnich wydarzeń na Litwie, które wywołały skandal w Ministerstwie Sprawiedliwości. Zanim premier wygrzewał się pod hiszpańskim słońcem, jego doradca Skirmantas Malinauskas wraz z audytorką Rasą Kazėnienė (stała się ona znana w całym kraju po tym, jak na światło dzienne wyciągnęła afery z publicznymi zakupami w Departamencie Więziennictwa), zwołali konferencję prasową, podczas której powiadomili dziennikarzy, że przeprowadzenie audytu i wyjawianie negatywnych faktów w Departamencie Więziennictwa jest hamowane przez wiceministra Raimondasa Bakšysa, a pani minister Milda Vainiutė (kandydatka od socjaldemokratów) nie wydaje się być zdolna do przeciwstawienia się tym poczynaniom. Podczas konferencji nie tylko zabrzmiały oskarżenia wobec wiceministra, ale też zostało postawione ultimatum. Doradca premiera oświadczył stanowczo, że o ile wiceminister nie ustąpi ze stanowiska, to do dymisji poda się doradca premiera wraz z audytorką. Rasa Kazėnienė m.in. w kolejnych wywiadach dla telewizji obok oskarżeń wobec wiceministra, napomknęła również o negatywnym wpływie na wprowadzanie zmian w Departamencie Więziennictwa kanclerza ministerstwa Arūnasa Kazlauskasa. Zanim premier zdążył ochłodzić się w litewskim klimacie po hiszpańskiej wiośnie i uświadomić sobie, co się dzieje wiceminister podał się do dymisji, nie czekając werdyktu premiera. Do dymisji podała się również minister sprawiedliwości, którą premier w pierwszym odruchu starał się bronić. Prawda, trochę nieudolnie – twierdząc, że pani minister wykazuje się dobrymi chęciami (wiemy, że wystarcza ich do piekła brukowania, a do skutecznej pracy i uzyskania wyników, jakby ciut za mało). Na decyzję minister najprawdopodobniej miała wpływ ocena jej pracy przez panią prezydent, która, tradycyjnie, nie szukała zbyt delikatnych słów i określiła, że minister jest nie na swoim miejscu i demonstruje polityczną niepełnosprawność („politinį neįgalumą”). Na dodatek minister Vainiutė zabrakło podtrzymania ze strony tych, co ją wysunęli na to stanowisko. Jeden z liderów byłych socjaldemokratów (obecnie „powstającej” socjaldemokratycznej partii pracy) – Gediminas Kirkilas nie zdobył się na jej obronę. Wręcz przeciwnie – stwierdził, że minister raczej nie daje sobie rady i zapewnił, że z jej zastępstwem nie będą towarzysze mieli problemu. W co chce się wątpić, przypominając perypetie ze znalezieniem kandydata na ministra sprawiedliwości podczas formowania rządu przed półtora rokiem, kiedy to kolejni partyjni kandydaci kompromitowali się na starcie i tylko niepartyjna Vainiutė została zaakceptowana zarówno przez premiera, jak i przez panią prezydent. Co mamy w efekcie? Doradca premiera, który został przez szefa rządu upomniany, że działał metodą niedozwoloną, naruszając subordynację i wykazał się brakiem politycznego doświadczenia, cieszył się wyraźnie, że nie został usunięty z grona doradców i jego metoda działania przez zaskoczenie okazała się skuteczna. Pani Kazėnienė wyraziła nadzieję, że w ciągu pozostałego okresu dokonywania przez nią audytu w Ministerstwie Sprawiedliwości uda się wyjawić wszystkie nieprawidłowości istniejące w Departamencie Więziennictwa. Ogołocone z kierownictwa ministerstwo jednak będzie potrzebowało trochę czasu, by skompletować władzę. Czy wreszcie będzie to ekipa, która weźmie się za reformowanie podlegających ministerstwu instytucji (przypomnijmy, że nie tylko Departament Więziennictwa, ale też Centrum Rejestru całkiem niedawno budziło jakże wiele emocji), którego z uporem godnym podziwu unikali poprzedni ministrowie. Miejmy nadzieję. Cóż, doradca premiera i audytor to nie kucharka, a jednak trudno się oprzeć przeprowadzeniu pewnych paraleli. Zresztą, jak zwał, tak zwał. Najważniejsze, że osoby te zadziałały nad wyraz skutecznie – sprawiedliwość (podobno) pokonała zło. I o to chyba chodzi.

Przedszkolanka magister – to brzmi dumnie

Pisaliśmy już o tym, że jedną z tzw. „idei dla Litwy”, mających skierować kraj na drogę postępowego rozwoju i rozkwitu ma być realizacja zadania podniesienia prestiżu zawodu nauczyciela. W ramach, czy poza nimi, realizacji tej idei zlikwidowano Litewski Uniwersytet Edukologiczny (jak widać nie pomogła dawnemu instytutowi nauczycielskiemu, a potem pedagogicznemu, zmiana nazwy na bardziej wyszukaną). Uniwersytet zlikwidowano dość szybko (na tempo realizacji decyzji niewątpliwie miało wpływ atrakcyjne miejsce lokalizacji uczelni, do którego przymierzają się zarówno rządowe instytucje, jak i biznesmeni), ale nie tak sprawnie idzie decydentom z podjęciem decyzji, kto ma przejąć schedę po uczelni i kształcić pedagogów. Ostatnio powstało pytanie, czy ma to być uczelnia uniwersytecka, czy też kolegium może pełnić taką misję. Kolegium Wileńskie deklaruje, że bardzo chętnie się podejmie i pięknie sobie poradzi w kształceniu przedszkolanek i nauczycieli klas początkowych. Między innymi przypominając, że w przedszkolu pani magister nie bardzo pasuje, bo w młodszych grupach musi pełnić nie tylko rolę nauczyciela, ale też troskliwej opiekunki, do której to roli tytuł magistra raczej nie jest potrzebny. Prawda, kolegium zapomina dodać (o czym nie omieszkali przypomnieć konkurenci), że jego program edukacji przedszkolanek otrzymał akredytację jedynie na 3 lata, więc nie jest znów taki idealny. A co za tym idzie, do koncepcji kształcenia super pedagogów może się wcale nie nadać. Z drugiej strony się okazało, że to akurat Uniwersytet Edukologiczny miał najlepszy, bo otrzymał maksymalną akredytację – na 6 lat, program kształcenia nauczycieli klas początkowych i przedszkolanek. Społeczność Uniwersytetu Wileńskiego głośno się upomina o to, że skoro ma być zawód prestiżowy – to i studia mają się odbywać na prestiżowej uczelni, stawiając siebie za wzór i powołując się na praktykę bliższych i dalszych sąsiadów, w których nauczyciele klas początkowych mają mieć tytuł magistra. Kolegium, czując popyt na przedszkolanki i nauczycieli klas początkowych ma swoje atuty – trzy lata kształcenia pozwala w krótszym terminie zaradzić brakowi kadry. No i zrobić to taniej. Ministerstwo Oświaty i Nauki, którego (prawdopodobnie) jedno z urzędowych pism posłużyło do wywołania burzliwej dyskusji, udaje, że jest ono nieaktualne. Ale wyraźnie ma coś na sumieniu w tym temacie, bo nie wyraża swojego zdania. Wydaje się, że przy takim niezdecydowaniu nie tylko nie zdążymy do 2025 roku dopiąć tego, by zawód nauczyciela stał się prestiżowym, ale mamy okazję skutecznie rozwalić system kształcenia pedagogów i już nie o jakość, ale o ilość będziemy się spierali. Cóż, od dawna wiadomo, że zburzyć jest łatwiej niż zbudować.

Licytacja słów

Mamy za sobą wizytę prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej na Litwie. Budziła wiele emocji, w większości wśród Litwinów, bo po dość długim okresie (jedni uważają, że stanowczo za długim jak na sąsiednie państwa mianujące się strategicznymi partnerami, inni znów, że jak nie ma wspólnego mianownika, to co po wizytach) miała miejsce wizyta na najwyższym szczeblu. Jako przedstawiciele polskiej społeczności mieliśmy niewątpliwą satysfakcję, że prezydent Macierzy (bo Polska jest dla nas Macierzą) właśnie od spotkania z nami rozpoczął swoją wizytę w Wilnie. I bardzo serdecznie do nas się zwracał. A jego słowa i stwierdzenia były bardzo szczere i przekonywujące (co cechuje w zasadzie wszystkie przemówienia prezydenta Andrzeja Dudy). Może tylko za dużo nam pan prezydent dziękował za to nasze bycie tu, na Litwie Polakami. Bo my, przynajmniej wielu z nas, miejscowych Polaków, aż trochę wstyd się przyznać po tych słowach uznania ze strony głowy państwa polskiego, robimy wszystko to… dla siebie. Bo, jak słusznie prezydent zauważył, jesteśmy tu od pokoleń. Prawda, w zależności od tego, jaki klimat mieliśmy (mamy) w rodzinach, jakich nauczycieli mieliśmy w swoim życiu, w większym lub mniejszym stopniu tej polskości jesteśmy wierni. Cóż, każdy ma prawo do swoich wyborów. Czy przekażemy ją dzieciom i wnukom. Najprawdopodobniej tak, ale oni też mają prawo do swoich kryteriów wyboru. Jedno chyba jest pewne – tworzymy tu, na Litwie – w Wilnie i na Wileńszczyźnie społeczność, która po tym, kiedy Polska stąd odeszła, a raczej zmuszono ją odejść wraz z wielką rzeszą wilniuków w ramach dwóch fal tzw. repatriacji (skutecznie wypłukała nasze szeregi m.in. z inteligencji), potrafiła stworzyć swoje polskie życie: mamy szkoły, zespoły, organizacje, instytucje. Mamy swoje pojęcie o polskości, które kształtowaliśmy przez prawie pół wieku praktycznie od Polski odizolowani. Wytrwaliśmy. Jesteśmy z tego dumni i mamy prawo do tego, by nawet najbardziej przez nas szanowani rodacy nie „pozwalali” nam wspaniałomyślnie „mówić w domu i kościele po polsku”, „być Litwinami polskiego pochodzenia”, nie szczędzili nam obietnic, „że damy radę w każdych okolicznościach”, no i określali (na dodatek, nie konkretyzując), jakie nasze wymagania wobec władz Litwy (której obywatelami jesteśmy) są zbyt wygórowane. Nauka w ojczystym języku; prawo posługiwania się nim w urzędzie, gdzie urzęduje często również rodak; tabliczka z napisem nazwy miejscowości czy ulicy, gdzie ta nazwa jest powszechnie od dziesiątków lat używana; uczenie dzieci języka państwowego od podstaw, według dostosowanych do poziomu wiedzy podręczników i odpowiednich metodyk; a nawet zniesienie progu wyborczego dla mniejszości narodowych (bo my, zgodnie z XIX-wiecznym hasłem, mamy w sobie to „za naszą i waszą wolność”) i jeszcze prawo do niezniekształconego nazwiska. Tego roku podczas obchodów stulecia odrodzenia niepodległości na placu Daukantasa w Wilnie bodajże po raz pierwszy nazwiska przywódców krajów wymieniano nie dodając litewskich końcówek. Więc Litwa już rozumie, że przyjechał w gościnę przewodniczący Rady Europy Tusk, a nie Tuskas. Jednak szeregowy obywatel pozostaje przy jakimś dziwolągu zamiast nazwisku, którym posługiwał się jego dziadek i pradziadek. Nawet Stanisława Narutowicza, który tak się właśnie podpisał pod Aktem Niepodległości w apelu sygnatariuszy na tymże placu nazwano Stanislovas Narutavičius. Przepraszam, panie prezydencie, ale my tak to odbieramy, tacy jesteśmy, tak nas wychowano tu, na tej Ziemi Wileńskiej: polskiej, litewskiej, żydowskiej, białoruskiej. Przez wieki każdy miał jej część dla siebie. Pan prezydent pochodzi z Korony i, być może, inaczej to odczuwa. Chce wierzyć w dobry klimat i szczere chęci władz Litwy nie tylko w rozwijaniu partnerstwa strategicznego, współpracy gospodarczej, wsparcia w ramach realizowania polityki UE, ale też rozwiązywania problemów (nie wygórowanych) Polaków na Litwie. Cóż, pożyjemy, zobaczymy. Ale budzi wątpliwość już samo to, z jaką lekkością nasza, litewska pani prezydent, oznajmiła, że te „problemy” (artykułowane od ponad ćwierćwiecza), to nie jest nic nadzwyczajnego (co może stać na przeszkodzie stosunkom z Polską) i da się je pozałatwiać (byle bez nacisków), ot chociażby przy pomocy komisji ds. oświaty, której kompetencje się rozszerzy o… zwrot ziemi. Owszem, działała taka komisja, ale jej praca utknęła (obradowała ostatni raz w ciągu trzech dni praktycznie po kilkanaście godzin na dobę i nic nie rozwiązała), kiedy zaszła zmiana Ustawy o oświacie i Litwa postanowiła tak modną metodą buldożera wprowadzić ujednolicone nauczanie języka litewskiego i składanie z niego matury. Żeby wszystko było jasne: my, Polacy na Litwie, jeszcze za czasów sowieckich postulowaliśmy u władz Litwy o wzmocnione nauczanie języka litewskiego. Nauczanie, a nie jego ujednolicanie. Bo człowiek ma jeden język ojczysty, chociaż może perfekt opanować nawet kilka. Miejmy nadzieję, chociaż skutecznie ją podcinają słowa pani prezydent, że mamy w Sejmie „dużo ustaw dotyczących mniejszości”; „wszystkie inicjatywy muszą być zgodne z Konstytucją Litwy”. Muszą, bez wątpienia. Ale znamy doskonale praktykę, kiedy na „pomoc” w ratowaniu zagrożonej litewskości jest przywoływany Sąd Konstytucyjny, Państwowa Komisja Języka Litewskiego, przeróżne organizacje, które autorytatywnie stwierdzają, że dany projekt albo to jest niezgodny z literą czy też duchem Ustawy Zasadniczej, albo zagraża językowi litewskiemu, a nawet bezpieczeństwu Litwy, czy też będzie dyskryminował nasze polskie dzieci (to w sprawie egzaminu z języka polskiego, który ma je, jako obowiązkowy, dodatkowo obciążyć, a zdawany dobrowolnie – to już nie?). Mamy za sobą wizytę prezydenta Polski, nadchodzi przedwiośnie i to ocieplenie w przyrodzie być może ma szansę wpłynąć na relacje obu państw. Chociaż pewien były dyplomata postanowił zwątpić w to, jaki interes ma Litwa w zacieśnianiu więzi z Polską, kiedy ta ma kłopoty w świecie. Wielu rodaków uważa, pomimo to, że my, tu, na swojej ziemi, znów możemy mieć nadzieję. Ale raczej wiemy, że o tyle będzie realna, o ile będziemy twardo stali na swoim. Mamy znów uzbroić się w cierpliwość, iść krok po kroku… Tak nam mówiono też w 1994 roku, kiedy po podpisaniu Traktatu między Rzecząpospolitą a Republiką Litewską o przyjaznych stosunkach i dobrosąsiedzkiej współpracy jego założenia miały być realizowane. W przyszłym roku będziemy obchodzili jubileusz ćwierćwiecza jego podpisania. Czy ktoś o tym jeszcze pamięta? Będziemy mieli powód do jego obchodów?

Jest idea dla Litwy!

A raczej nie jedna, tylko trzy. A tak naprawdę – cztery. Jak zwyczaj nakazuje – ma być trzy, ale tak się stało, że czwarta idea w trakcie weryfikacji nabrała jednakową liczbę głosów jak trzecia, więc są cztery, wpisane jako trzy. Taki litewski paradoks. Poszukiwanie idei dla Litwy trwało 5 miesięcy: od 7 września do 20 listopada 2017 roku. Obywatelom zabawa się spodobała. Cóż, każdy mógł się poczuć ważny: a nuż jego pomysł stanie się zbawienny dla kraju. Summa summarum zebrano 1500 pomysłów na ład, dobrobyt, sukces. Od 20 listopada ub. r. do 1 stycznia 2018 roku trwały dyskusje na łamach gazet, na portalach, w agencjach, telewizji i radiu. W trakcie propagowania zgłoszonych pomysłów napisano 402 artykuły, nadano prawie 200 audycji radiowych i telewizyjnych. Przed 1 stycznia ogłoszono 30 idei wybranych według trzech kryteriów: zainteresowania, powtarzalności i popularności. No i na końcowym etapie z trzydziestki wybrano trzy na podstawie badania opinii publicznej oraz zdania wpływowych ekspertów z różnych dziedzin. Jak się okazało, zdanie ekspertów i społeczności co do ważności idei było zbieżne. W takich dziedzinach jak ogólne dobro, ekonomika – zarządzanie państwem, sytuacja młodzieży, nauka największą liczbę punktów zdobyły następujące idee: 1. na mocy ustawy wprowadzić podwójne obywatelstwo; 2. dążyć do tego, by do 2025 roku zawód nauczyciela stał się prestiżowym; 3. uprawomocnić pomoc państwa młodym rodzinom w nabyciu mieszkania oraz zmniejszyć biurokrację poprzez cyfryzację usług państwowych. Uroczyste ich ogłoszenie i zaprezentowanie przez prezydent, przewodniczącego Sejmu i premiera odbyło się podczas uroczystej gali z udziałem przedstawicieli władzy, społeczeństwa, zaproszonych gości, w tym zagranicznych. Jak zabawa, to zabawa. Ta odbywała się na bardzo poważnej nucie. Zarówno pani prezydent, która prezentowała znaczenie idei uczynienia zawodu nauczyciela prestiżowym, jak i przewodniczący Sejmu, który mówił o wprowadzenie podwójnego obywatelstwa oraz premier – o wspieraniu młodych rodzin i dalszej cyfryzacji, starali się przekonać, że są to naprawdę najważniejsze zadania dla Litwy. W końcu można się z tym zgodzić. Ale, czy jak za czasów sowieckich pięciolatek, prawda, w ciągu 8 lat, potrafimy kiwnięciem czarodziejskiej różdżki uczynić zawód nauczyciela prestiżowym. I potrafimy zrobić to w sytuacji, kiedy został praktycznie od podstaw (na bolszewickiej zasadzie) zrujnowany system kształcenia nauczycieli. Zaś pedagodzy od paru dziesięcioleci są pozbawieni możliwości oceniać (na zasadzie zaufania) wiedzę swoich uczniów. O jakim autorytecie nauczyciela możemy mówić w takiej sytuacji. Jest to chyba ważniejsze kryterium w podniesieniu prestiżu zawodu, niż ciągłe mówienie o zwiększeniu wynagrodzenia. Chociaż ono bez wątpienia przyczyniłoby się do podniesienia godności osobistej nauczyciela, dowartościowania, co w końcowym efekcie też by na prestiż wpłynęło. Bo nauczyciel uważający siebie za żebraka, jakoś nam na piedestał nie pasuje… Czy Litwę uratuje podwójne obywatelstwo? Ma ono sprzyjać tworzeniu tzw. globalnej Litwy, ale to przecież wcale nie oznacza, że emigranci powrócą i wypełnią rynek rękoma do pracy, będą płacić podatki, co da możność państwu normalnie funkcjonować. Wsparcie młodych małżeństw poprzez przydzielenie mieszkania, czy pokrycia części kredytu na nie, jak twierdzą znawcy tematu, jeszcze w żadnym kraju w całości się nie udało. No i powstaje pytanie, gdzie te mieszkania mają być przydzielane: w regionach, by zwabić do nich młodych specjalistów, czy w aglomeracjach? Najbardziej realną do zrealizowania ideą wydaje się być cyfryzacja usług państwowych. Ale i tu trudno mieć stuprocentową pewność wiedząc, jak się nam „powiodło” z wprowadzeniem takiego systemu w transporcie oraz systemie ochrony zdrowia. Cóż, dzisiejsi przywódcy mieli piękną zabawę, a i obywatele – też. Podsumowywać wyniki będą już inni, o ile o idei dla Litwy nie zapomną… No, ale przecież zawsze mogą wymyślić swój pomysł na wmówienie obywatelom, że to oni decydują, co w ich życiu jest najważniejsze. Mogą, dopóki damy się nabierać.

Paragonem w szarą strefę

Walka z cieniową ekonomiką, tzw. szarą strefą gospodarki gości od ponad ćwierćwiecza na szyldach wszystkich partii, jak też pani prezydent. Gości, owszem, ale jak sprawa dochodzi do poczynienia praktycznych kroków i podsumowania wyników deklarowanej walki z wrogiem prawidłowego funkcjonowania gospodarki, okazuje się, że efekt jest zerowy lub oscyluje w jego granicach. Ograniczenia wielkości rozliczeń w gotówce, wprowadzenie obowiązkowych faktur i ich rejestracja w Państwowej Inspekcji Podatkowej, zainstalowanie aparatów kasowych na bazarach, którym towarzyszyły dramatyczne akcje protestów, nie dały spodziewanych wyników w walce z szarą strefą. Pomimo deklaracji kontroli i zapowiadanych kar, paragonu raczej nie uświadczysz u fryzjera, kosmetyczki, nie śpieszy go nam dać mechanik samochodowy, czy też budowlaniec wynajęty do wyremontowania – na europejski ład – mieszkania. Władza, objęta „niemocą” w tym temacie, postanowiła zwalczyć „cień” przy pomocy paragonu, ale inaczej. Zmałpowała pomysł na urządzenie loterii (działa w wielu krajach), w której mają brać udział paragony wydane – uwaga! – we fryzjerni, pracowni, warsztacie samochodowym, na bazarze… Co tydzień ma być dziesięć wygranych po 200 euro i raz w miesiącu wygrana w wysokości 5 tys. euro. By wyobrazić sobie realną możliwość wygrania tych kwot, mamy wziąć pod uwagę, że od wtorku do piątku (ubiegłego tygodnia), kiedy została ogłoszona akcja, zarejestrowano ponad 20 tys. paragonów! Na wygrane są przeznaczone imponujące kwoty liczone na kilkanaście milionów euro, co ma zachęcić użytkowników usług do wyciągania ręki po należny kwit. To już nie inspekcja podatkowa, ekonomiczna policja czy też tajni agenci będą kontrolowali tych, co działają w „cieniu”. Ma to czynić szeregowy obywatel. Tak naprawdę dlatego, jeżeli chce mieć nowoczesne przedszkola i szkoły, dobrze zarabiające przedszkolanki (a więc lepszą opiekę dla dzieci), lekarzy, których państwo opłaca z naszych podatków. Wynika więc, że musimy zatroszczyć się sami o to, by te podatki były płacone. Powstaje jednak pytanie: po co mamy państwowe instytucje nadzoru, skoro to obywatel ma brać za gardło drobnego przedsiębiorcę domagając się paragonu, który da mu szansę (mniejszą, podobno, niż wygrana w totolotka) na wygranie paru setek euro, a może nawet kilku tysięcy… Pięknie jest marzyć. Marzenia podobno się spełniają, szczególnie w cudownym okresie świąt. Cóż, możemy być dumni: na ogół nie darzące większym zaufaniem swoich obywateli państwo, powierzyło nam nagle misję (czyżby niewykonalną) ratowania krajowej gospodarki… Pomożemy? Pomożemy! Litwa m.in. wiedzie prym w sferze fascynacji hazardowymi grami. Bardzo chcemy coś wygrać. Niestety, na razie generalnie przegrywamy. Nie tylko jako obywatele, ale też państwo. Czyżby paragon da nam szansę na wygraną?

Pozwólmy sobie na satysfakcję

Chociaż nie jest szlachetnym zajęciem cieszyć się z biedy bliźniego, jednak pozwólmy sobie postąpić według tak rozpowszechnionego na Litwie zwyczaju i doznajmy satysfakcji z faktu, że… sąsiadowi zdechła krowa! W istocie rzeczy wcale tu nie chodzi o to biedne zwierzę, tylko o maturę z języka litewskiego. Otóż minister oświaty zaproponowała, by wiosną na maturze z języka litewskiego uczniowie nie musieli mieć z góry narzuconych autorów, na których twórczości musieliby się opierać pisząc wypracowanie czy też rozprawkę. Według nowej zasady, będą mogli wykorzystać swoją wiedzę na temat twórczości dowolnego preferowanego pisarza i jego utworu. Propozycja ta została przyjęta bardzo różnie. Jedni wreszcie odetchnęli z ulgą, że nie będzie już krępujących wyobraźnię młodego człowieka ograniczeń w postaci kilku autorów, których twórczość niekiedy „na siłę” starano się dopasować do tematu. Drudzy zarzucili pani minister uwikłanie się w konflikt interesów – córka szefowej resortu na wiosnę będzie składała maturę. Jeszcze inni ujrzeli w tym zagrożenie dla języka litewskiego, możliwość zaniku motywacji do czytania utworów litewskich pisarzy (którym, notabene, wielu znawców tematu zarzuca tworzenie treści nie motywujących do afirmacji twórczej, aktywnej postawy, samego życia, wzorców moralnych), poznawania litewskiej literatury, a co za tym idzie – pomniejszenia roli języka litewskiego. I tu możemy zacierać ręce z satysfakcji, mówiąc: nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe. Od lat tłumaczymy braciom Litwinom, że chcemy widzieć język ojczysty – polski – jako obowiązkowy na maturze. Bo właśnie wyżej wymienionych zagrożeń chcemy uniknąć. Decydenci od oświaty pozostają jednak głusi na nasze argumenty, jednocześnie nadpobudliwie reagując na wprowadzane zmiany na maturze z litewskiego. Zmiany w istocie o kosmetycznym charakterze. Uczniowie, owszem, będą mieli wolną rękę w wyborze autorów do podbudowania wybranego tematu, w tym – spośród pisarzy nielitewskich. Jednak należy dodać, że wybór jest jednak ograniczony – dotyczył będzie autorów objętych programem. A jak podkreślają apologeci zmian – z 36 autorów, których utwory znajdują się w spisie lektur obowiązkowych, zaledwie 6 nie są twórcami litewskimi (W. Shakespeare, J. W. Goethe, A. Mickiewicz, F. Kafka, A. Camus, Cz. Miłosz). Jak widzimy, dwoje z tej szóstki jest ściśle związanych z Litwą, obecna jest ona w ich twórczości. Więc, z grubsza biorąc, przeciwnicy zmian tak naprawdę się obawiają, że młodzież ograniczy się do przeczytania pozostałej czwórki światowej sławy pisarzy i ominie tak „wybitne” utwory jak np. „Tula” J. Kunčinasa, której obrazy socjalistycznej rzeczywistości – prowadzone w obskurnych bramach, czy nad brzegiem Wilenki, na dalece wówczas nie prestiżowym Zarzeczu życie nadużywającej notorycznie alkoholu tzw. twórczej inteligencji – są mało rozpoznawalne dla współczesnej młodzieży i skłaniają do wyciągania mało pożądanych wniosków. Należy wątpić, że nowości na egzaminie z języka i literatury litewskiej (ujednoliconej matury) otworzą oczy na „polski problem” – brak egzaminu z języka ojczystego. Jednak iskierka nadziei pozostaje, no i ta – wcale nie szlachetna – satysfakcja.

Minął rok…

Minął rok od kiedy pracę rozpoczął kolejny skład Sejmu RL. Zdecydowaną większość w nim zdobyła nowa siła polityczna Związek Chłopów i Zielonych, w którego szeregach znalazło się też wielu niepartyjnych kandydatów. „Zieloni chłopi” – na zasadzie „starszego brata” na partnerów sejmowej koalicji dobrali sobie doświadczonych w partyjnych bataliach, ale mocno zdruzgotanych w ostatnich wyborach socjaldemokratów. Zapowiadali, że priorytetem za ich rządów będzie pochylenie się nad problemami szeregowych obywateli, ustanowienie państwa prawa i społecznej równości, walka z korupcją, rozwarstwieniem, emigracją i pijaństwem… Słowem, ze wszystkim złem, któremu w ciągu 27 lat niepodległa Litwa nie mogła dać rady, a które, jak się okazało, zakorzeniło się tak głęboko, iż do „odchwaszczenia” kraju jedynie chęci i deklaracji nijak nie może wystarczyć. Potrzebne są wola i kompetencja. Akurat tej ostatniej, jak pokazał miniony rok, zabrakło. Sejm z wielkim trudem poradził sobie z przyjęciem Kodeksu Pracy, sławetną reformę nadleśnictw zdołał uchwalić na podstawie „wymiany usług” z partią opozycyjną. Bardzo niemrawo posuwa się sprawa w kwestii likwidacji rozwarstwienia, pomimo podnoszenia (bardzo skromnego) emerytur, zwiększenia wypłat na dzieci. Karykaturalna wprost stała się walka z pijaństwem, kiedy wprowadzając restrykcje i zakazy, w Sejmie poseł może się zjawić w dość poważnym stanie zamroczenia alkoholowego, a w centrach rehabilitacji brak specjalistów. A na „dokładkę” skandale i skandaliki, podział koalicjantów i wiszący nad Litwą jak miecz Damoklesa problem emigracji… Czy kolejny rok wreszcie da szansę „zielonym chłopom” dojrzeć, wyjść na prostą, która doprowadzi do podjęcia decyzji w kluczowych dla kraju sprawach? Nadzieja raczej jest nikła. Bowiem nie ma w tym tak zróżnicowanym, ale nie barwnym a wręcz szarym ugrupowaniu osobowości, które zdolne by były wygenerować idee i rozwiązania na poziomie współczesnego państwa XXI wieku. Podstawą ku temu byłaby skuteczna reforma oświaty i szkół wyższych, która, jak na złość, też tonie w bagnie interesów i rozgrywek. Więc na co ma liczyć szeregowy obywatel? Na udany lot w jedną stronę? Smutna to konkluzja na „rocznicę” szacownej instytucji.