Chociaż luty jest uznawany najzimniejszym miesiącem w roku, a w staropolskim przysłowiu mówi się o tym, że jest groźny i srogi, i takim był tego roku, kiedy po raz pierwszy zabrano mnie do kościoła na Gromniczną. W mroźny poranek 2 lutego tato powiedział mamie, by ciepło mnie ubrała, bo pojadę razem z nim i babcią do kościoła. Mama i brat zostali w domu wraz z chorym dziadkiem. Babcia włożyła kożuch, wojłoki, wełniane rękawice i zawinęła do papieru pęk woskowych świec. Tato zaprzągł konia, który zachował się w naszym gospodarstwie, bo ojciec był tzw. „jedinolicznikiem”, bo ci, którzy w latach 1949-1951, kiedy rozpoczęła się kolektywizacja wstąpili do kołchozów, musieli oddać własne konie do wspólnego gospodarowania. Mój ojciec nie złożył podpisu pod podaniem o przyjęcie do tzw. komuny, pozostawał nadal gospodarzem indywidualnym. Prawda, drogo to go kosztowało…
Usadowiliśmy się w saniach i pojechaliśmy do kościoła. Śniegu było powyżej kolan. Po drodze spotykaliśmy tłumy ludzi idących na piechotę do świątyni na Mszę św. ku czci Matki Boskiej Gromnicznej.
Tego dnia w kościołach święci się świece. Blask ich promieni rozprasza mrok nocy. Ale jest niczym wobec tej jasności, którą przyniósł na świat Chrystus. Poświęcone 2 lutego świece, jako widomy znak Bożej jasności, zapalamy w trudnych chwilach. Ze słów babci i wspomnień z dzieciństwa wiem, że zapalano je podczas burzy i stawiano w oknach, gromnicami zażegnywano klęski gradowe, dymem z nich kreślono znaki krzyża na drzwiach, piecu, oknach i belkach pułapu.
Gdy dojechaliśmy do mostu przez Wilię w Niemenczynie zobaczyliśmy duży tłum ludzi. Żołnierze sowieccy stali tu na warcie w długich szarych szynelach z karabinami na ramionach. Od śpieszących do kościoła żądali jakichś „sprawek” – dokumentów potwierdzających tożsamość. Kto ich nie miał, tym kazano iść do pracy do kołchozu. Zamiast udać się do kościoła, ludzie tłumiąc gniew wracali do domów. Oprócz nas, nikt nie jechał wozem. Więc strażnik spytał po rosyjsku: „Skąd macie konia”. Tato dobrze rozmawiał po rosyjsku, więc wytłumaczył, że pracuje w Niemenczyńskim Gospodarstwie Leśnym i ma prawo na trzymanie konia. Na szczęście miał ze sobą „dokument” to potwierdzający, więc pokazał go żołnierzowi. Ten machnął ręką, co oznaczało, że możemy jechać przez most, a za nami ruszyli seniorzy i inwalidzi. Z powodu tego incydentu nie tylko zmarzliśmy, ale też spóźniliśmy się na nabożeństwo. Babcia zamiast do kościoła, poprowadziła mnie na plebanię i poprosiła gospodynię, by pozwoliła mi się ogrzać, a sama pośpieszyła do świątyni. Ludzie już wychodzili z kościoła po poświęceniu świec. Babcia zwróciła się do proboszcza, aby poświęcił nasze świece. Ksiądz zgodził się, ale poprosił powiedzieć, dlaczego tak późno przyszła do kościoła. Babcia opowiedziała o wydarzeniu przy moście, o tym, że dużo ludzi zawrócono, niby z powodu braku dokumentów, a tak naprawdę z powodu tego, że szli do kościoła, by poświęcić gromnice. Ksiądz poświęcił przyniesione przez babcię gromnice i cicho powiedział: „Trudne mamy czasy, ale Pan Bóg nas nie opuści”.
Ksiądz razem z babcią udał się na plebanię, a gdy zobaczył mnie, to zapytał z uśmiechem: „Sowieci cię nie zabrali?”. Babcia podziękowała księdzu za poświęcenie gromnic i gospodyni za to, że pozwoliła ogrzać się wnukowi. Gdy mieliśmy już wychodzić z plebanii, ksiądz przypomniał o tym, że byłem u niego: składałem egzamin z katechizmu i z jego rąk otrzymałem Komunię św. Spytał mnie, czy chodzę do kościoła, czy uczęszczam do szkoły, w jakiej klasie się uczę, czy rodzice pomagają w nauce. To zainteresowanie księdza bardzo mi zaimponowało. Na pamiątkę podarował mi książkę „Modlitewnik do Pana Boga”.
Tato w ciągu tego czasu był na podwórzu, na chłodzie. Już jadąc powiedział, że nie mógł zostawić konia, ponieważ obok chodzili jacyś szubrawcy i w każdej chwili mogli go uprowadzić.
W drodze powrotnej, widząc, że wyjechaliśmy z ulicy Kościelnej, znów zatrzymał nas żołnierz przy moście: „Skąd jedziecie, co wieziecie?”. Tato po rosyjsku wytłumaczył, że jedziemy z kościoła, bo dziś święcono gromnice. Widocznie ten niedowiarek nie miał zielonego pojęcia, co to jest gromnica (może podejrzewał, że to nabój), więc kazał pokazać jak ta rzecz wygląda.
Babcia wybrała zawinięte w papier świece i pokazała mu. Ze zdziwieniem patrzył na nie, jednak machnął ręką na znak, że możemy jechać.
Mnie w całej tej historii ciekawiło to, po co babcia wiozła tak duży pęk świec do poświęcenia. Więc spytałem ją o to. Babcia wyjaśniła, że każdego roku kupuje się jedną nową świecę woskową, zwaną gromnicą. Do niej dołącza gromnice z ubiegłych lat oraz świece od chrztu i pierwszej Komunii św. Stąd tyle świec. Babcia wyjaśniła też, że w każdym domu powinna być przynajmniej jedna gromnica. Zapalano ją przy konającym, aby jej światło – płomyk Bożej miłości – ogarnęło umierającego w ostatniej chwili na ziemskim padole.
Kiedy wróciliśmy do domu, mama już wiedziała, co się działo na niemenczyńskim moście, bo sąsiedzi, którym sowieccy żołnierze nie pozwolili iść do kościoła dokładnie opowiedzieli o tej barbarzyńskiej akcji. Mama kazała szybko zdjąć wierzchnie ubranie i siadać do stołu. Za zasłoną w ruskim piecu czekała na nas gorąca kolacja. W ruch poszły łyżki z miskami.
Dzień Matki Boskiej Gromnicznej zakończył okres świątecznych zabaw. Kto nie wyrzucił choinki na Trzech Króli, robił to na Gromniczną. Kolędnicy kończyli swoje obchody, schowali gwiazdę i królewską koronę do następnego roku. Wieczorami już nie było słychać kolęd. Panny, które nie znalazły mężów w karnawale, musiały czekać ze ślubem do Wielkanocy. Przysłowie ludowe mówiło: „Od Święta Matki Gromnic będą dziewki trąbić” (płakać). A niezdecydowani kawalerowie nieraz słyszeli: „W dzień Panny Gromnicznej bywaj zdrów, mój śliczny”. No i wiadomo było, że: „Na Gromnicę – masz zimy połowicę”.