Kucharz, podróżnik, miłośnik historii

Państwo Irena i Jan Sokołowscy mieszkają w samym sercu Wilna, przy ulicy Zawalnej. Z okien swego mieszkania codziennie obserwują rytm rodzinnego, kochanego miasta, które odbudowywali po wojnie, dla którego pracowali, w którym założyli rodzinę i szczęśliwie przeżyli z górą osiemdziesiąt lat. Do ich przytulnego mieszkania sprowadziło mnie… popiersie Marszałka Józefa Piłsudskiego.

Podczas grudniowych obchodów 150. rocznicy urodzin Józefa Piłsudskiego w Zułowie miałam okazję poznać pana Jana Kazimierza Sokołowskiego, a za sprawą jednego z prezesów wileńskiego koła ZPL Stanisława Walukiewicza, przyjaciela państwa Sokołowskich, dowiedziałam się, że pan Jan posiada trochę niezwykłą pamiątkę – gipsowe popiersie Marszałka dość pokaźnych rozmiarów. Wiedziona ciekawością, jak trafiło ono do mieszkania przy ulicy Zawalnej, poznałam to niezwykle sympatyczne małżeństwo, które w minionym roku obchodziło wspaniały jubileusz – 60 lat pożycia małżeńskiego. Wspólnego życia, które żona – pani Irena określiła bardzo lakonicznie, ale jakże wymownie: „Cóż mogę powiedzieć, jestem po prostu szczęśliwa”.

Są ze sobą szczęśliwi, to widać na pierwszy rzut oka, to daje się odczuć w ich obcowaniu, kiedy pan Jan, po wileńsku i tak czule zwraca się do swej żony – Ircia. Tę czułość i delikatność zachowali przez te wszystkie lata…

Mają, rzec można, typowe wileńskie życiorysy – wcale nieproste, bo w powojennej rzeczywistości, kiedy runął dawny ich świat, „odeszła” Polska, musieli budować swe życie w nowych, obcych realiach. Im się udało. Swoim życiem udowodnili, że Polacy potrafili być uparci i twardzi, zdobyć uznanie i szacunek zarówno dzięki swojej pracowitości, jak i postawie, temu rdzeniowi wyniesionemu z domów, gdzie uczciwość, rzetelność, świadomość swoich korzeni dodawały sił do osiągania sukcesów.

Pan Jan przyszedł na świat w zaścianku Jadwigowo, nieopodal Niemenczyna, w rodzinie Jadwigi i Leonarda Sokołowskich. Jego ojciec przez pewien okres pełnił obowiązki starosty Niemenczyna, pracował w miejscowym oddziale Banku PKO. Kilkudziesięciohektarową gospodarką raczej zajmowała się mama. W licznej rodzinie panował ład i dostatek. Pan Jan przed wojną zdążył w Niemenczynie ukończyć pierwszą klasę.

Lata wojny – wiadomo, niosły strach, nieszczęścia, utraty… Jednak dla Polaków nie skończyły się one wraz z ustaniem wojny. Nowa władza – sowiecka – pragnąc zmienić mentalność miejscowych mieszkańców prześladowała inteligencję, byłych urzędników, niszczyła gospodarzy. Straszne słowa: represje, wywózki nie ominęły rodziny państwa Sokołowskich. Ojciec – Leonard, jako wróg narodu, trafił do sowieckiego łagru przymusowej pracy w Macikach, nieopodal Szyłokarczmy. Praktycznie cudem udało mu się stamtąd wydostać – z tego strasznego miejsca nasi rodacy właściwie nie wracali (o tym obozie i jego ofiarach pisaliśmy na łamach „N.G.”, pamięć o nich pielęgnuje dziś Szylucki Oddział ZPL). Lecz na rodzinę czekała jeszcze jedna próba – zostali uprzedzeni przez życzliwe osoby, że są na liście tych, którzy podlegają wywózce na Syberię. W pośpiechu opuścili rodzinny dom, swoje Jadwigowo, zostawiając na pastwę losu gospodarkę, rozstając się nie wiedząc, czy uda się im jeszcze spotkać.

Młody Janek Sokołowski udał się do Wilna, tu łatwiej było się roztopić w miejskim tłumie, a i ręce do pracy przy odgruzowywaniu miasta były potrzebne… Była to ciężka, niebezpieczna praca, ale dawała jakie takie utrzymanie. Zamieszkał u kolegi na Zarzeczu. Dalszy życiorys skorygowało wojsko. Został powołany do szeregów Armii Radzieckiej na trzy lata. Służbę wojskową odbywał w dalekiej Mołdawii. Po powrocie do Wilna, próbował zdobyć zawód kierowcy, zamieszkał u krewnych na Łosiówce. Los chciał, że zapisał się do szkoły kucharskiej i to zadecydowało o jego dalszym losie.

Miał szczęście, na praktykę zawodową trafił do wówczas prestiżowej restauracji „Vilnius” (mieściła się w budynku słynnego wileńskiego „Georgea” – dziś budynek ten wyróżnia umieszczona na jego fasadzie figura świętego Jerzego). Doskonalił się w zawodzie pod okiem mistrza Borodina – szefa kuchni, który pracował na dworze cara Mikołaja II. To on pierwszy orzekł, że „Waniuszka dostojen zwanija mastiera”. No i tak został mistrzem kuchni. Trafił do zarządu stołówek należącego do Rady Ministrów Republiki Litewskiej. Jego pierwszym miejscem pracy była słynna „Šešupė”, która, chociaż nazywała się stołówką, miała bardzo dobrą renomę, kierował nią niejaki pan Gurwicz.

Po pewnym czasie został przeniesiony do nowo otwartej, owianej dziś legendami „Neringi” – już jako mistrz najwyższej IV kategorii. Tu szefem kuchni był również Polak – Henryk Lisztwan. Razem tworzyli jadłospis tej ulubionej przez ówczesną inteligencję kawiarni. Tu poznał wielu słynnych ludzi ze świata litewskiej kultury i sztuki – lubili tu spędzać czas, dobrze zjeść, no i się zabawić. Te zabawy niekiedy kończyły się awanturami, o których po mieście krążyły anegdoty. Jednak personel umiał chronić tajemnice i był ceniony przez bywalców.

Pan Jan do dziś przechowuje album Stasysa Krasauskasa – słynnego litewskiego grafika z dedykacją oraz prezent – książkę dań z ziemniaków od kompozytora Benjaminasa Gorbulskisa, której dedykacja brzmi: „Stałemu kucharzowi od stałego bywalca”. Pochodzi z marca 1962 roku.

Inna pieczołowicie przechowywana, opasła i mocno sfatygowana książka, którą pan Jan zachował przez prawie 70 lat, to zbiór przepisów wyrobów dla przedsiębiorstw żywieniowych. Wydana w 1955 roku, zdaniem mistrza, jest wyjątkowo udanym zbiorem przepisów. Chociaż próbowano wydać w latach 70. nowe, nie mogły konkurować z „klasyką”. Na moje pytanie, co jest najważniejsze podczas przygotowania dań, mistrz odpowiada zdecydowanie: surowiec oraz technologia przygotowania, receptura. Z kolei na pytanie, jakie jest jego ulubione danie, kucharz, który potrafił przygotować potrawy na najbardziej wykwintne przyjęcia rządowe, szczerze odpowiedział, że jego ulubionym daniem jest… śledzik przyrządzony z czosnkiem…

Z „Neringą” pan Jan pożegnał się z bardzo prozaicznej, ale życiowo ważnej przyczyny: namówiono go na powrót do „Šešupė” obiecując mieszkanie. Nowe mieszkanie w Wilnie w tamtych latach było prawdziwym skarbem. A on po opuszczeniu rodzinnego domu ciągle go nie miał. Mieszkali z żoną w jej rodzinnym domu, przy ul. Makowej, wraz z rodzicami i rodzeństwem. Więc zgodził się bez dłuższego namysłu. Praca w należących do Rady Ministrów placówkach, przy standardowych wypłatach, wyróżniała się tym, że tu się otrzymywało mieszkanie po kilku latach, kiedy w innych zespołach czekało się lat kilkanaście.

Z żoną Ireną poznali się na prywatce u znajomych na Łosiówce. Od razu przypadli sobie do gustu. Wspominając tamten dzień przyznają, że to zabawa w śnieżki ich połączyła – zimny śnieg rozniecił gorące uczucie. Pobrali się po roku. Żona Irena pracowała przez wiele lat na znanej wileńskiej fabryce odzieżowej „Lelija” jako kierownik produkcji męskich ubrań. Była nie tylko mistrzem technologii szycia, ale też pięknie śpiewała, brała udział w twórczości amatorskiej i odnosiła sukcesy. Doczekali się córki Margaryty, która jest nauczycielką, mają dwie wnuczki: Julię i Iwonę oraz dwoje wnuków Wanessę i Dawida, którzy, niestety, są w dalekiej, ale dla wielu emigrantów z Litwy dziś ojczystej Anglii.

Wracając do zawodowych doświadczeń, pan Jan przypomniał pewną wizytę wysokiego urzędnika polskiego MSZ na Litwie, który wręczał ówczesnemu sekretarzowi partii komunistycznej Antanasowi Sniečkusowi nagrodę przyznaną przez Polskę. Oczywiście, po uroczystości miało się odbyć przyjęcie. Odbyło się, ale na życzenie Sniečkusa w niecodziennej scenerii – w Puszczy Rudnickiej. Była zima, prawdziwa wileńska zima. W puszczy rozstawiono kuchnie polowe. Pan Jan postanowił przygotować bigos. No i było to wyśmienite danie, które wszystkim bardzo smakowało.

W ciągu 40 lat pracy przygotował setki przyjęć, niekiedy bardzo odpowiedzialnych, podejmując zagranicznych gości, czy też wysokich urzędników z Moskwy. Nomenklatura lubiła dobrze zjeść. Przyznać jednak musi, że doceniano zawodowców. Nigdy nie odczuł dyskryminacji ze względu na swoją narodowość, której nigdy nie ukrywał. Pracował również wśród ludzi różnych narodowości i dobrze się im układało. Wilno, to prawdziwe Wilno, zawsze było wielonarodowe, wielokulturowe. I to tworzy jego urok. Zgadzając się z tym stwierdzeniem zapytałam pana Jana, jak się mu udało, pracując w „internacjonalnym” zespole, zachować tak poprawną polszczyznę, bogate słownictwo. Odpowiedział krótko i jakże dobitnie: trzeba szanować swój język. Ot i cała prawda. Tak zwyczajnie – szanować siebie i swój język. Można dodać – w ten sposób zdobywa się szacunek otaczających nas ludzi. W przypadku pana Jana sprawdziło się to na sto procent. Miał wielu znajomych, przyjaciół, którzy darzyli go szacunkiem, tak samo zresztą, jak i zwierzchnicy.

Wracając do tematu, który sprowadził mnie do państwa Sokołowskich – popiersia Józefa Piłsudskiego, pan Jan opowiedział, że na początku lat 70. gościł w okolicach Podbrodzia, w Inturkach. Jeden znajomy zaproponował mu obejrzenie popiersia Marszałka przechowywanego w ukryciu. Pan Jan zaciekawił się nim i nabył tę niezwykłą pamiątkę. Od ponad 40 lat gipsowe popiersie Marszałka zajmuje jedno z najbardziej zaszczytnych miejsc w mieszkaniu przy ulicy Zawalnej. Stało tam i za Sowietów, jest też tu dziś. Tropiąc losy popiersia, pan Jan odnalazł informację, że mogło być ono ustawione w Święcianach, a w latach okupacji ukryte.

Postać Józefa Piłsudskiego jest dla niego, jak dla wielu mieszkańców Wileńszczyzny, legendą. Kult Marszałka wyniesiony z rodzinnego domu w Jadwigowie, przedwojennej szkoły, jak i późniejsze poznanie życiorysu i działalności tego wielkiego Polaka ugruntowało w nim ogromny szacunek do tego męża stanu. W ich domu Polska i polskość zawsze miały należyty szacunek.
Pasją pana Jana są książki, poznawanie historii, architektury oraz podróże, poznawanie pięknych zakątków przyrody. Kiedyś służbowo, w ramach zdobywania i dzielenia się doświadczeniem zawodowym miał okazję zwiedzić zarówno Związek Radziecki, jak też kraje tzw. bloku wschodniego. W ciągu dalszych lat wraz z żoną czy też w pojedynkę zwiedził Francję, Skandynawię, Turcję, Maroko, Wielką Brytanię, Włochy. Był na wyspie Capri, która oczarowała go jeszcze w dzieciństwie, kiedy mama śpiewała modną wówczas piosenkę o tej cudownej wyspie.
Żegnając gościnnych gospodarzy w imieniu swoim i czytelników „N.G.” życzyłam im dużo zdrowia, by mogli nadal cieszyć się sobą, życiem, które potrafili godnie i pięknie przeżyć.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.