Dwie piątki Dominika

Cóż, mężczyźni raczej lat swych nie muszą ukrywać, więc te dwie piątki znaczą ni mniej, ni więcej tylko – 55 lat Dominika Kuziniewicza, znanego jak Wileńszczyzna (oraz Polska i wiele zakątków na świecie, gdzie mieszkają Rodacy) długa i szeroka jako Wincuk. W charakterystycznym stroju takiego podmiejskiego franta z międzywojnia, z czapką na bakier wciela się w postacie spod Szyrwint, Święcian, Niemenczyna i w gwarze pozbieranej z tych miejscowości opowiada o życiu z lat dawniejszych oraz mówi na tematy dziś aktualne. Każda gawęda jest przeplatana dowcipami, a ich autor występuje z nieodmiennym uśmiechem „na gębulce”, bo, według Wincuka „tak w życiu łatwiej jest się kołdybać”. Przekonał się o tym na własnej skórze (z nawiązką) i wie, że bez samoironii, humoru oraz serdeczności, uśmiechu, człowiek nieraz by się załamał.
Kiedy wychodzi na scenę taki frant i sypie historyjkami, tryska humorem, to widzowi się wydaje, że jest najszczęśliwszym na świecie człowiekiem, którego omijają biedy i zmartwienia. O tych biedach i zmartwieniach woli nie mówić, ale może warto ludziom wiedzieć (dla podbudowania wiary w siebie), że od lat prawie 20 opiekuje się troskliwie chorą żoną – Marią, która od kilku lat wcale nie chodzi, a i sam przed paru laty z powodu cukrzycy stracił nogę i korzysta z protezy. A jednak jest nie na pokaz szczęśliwy. I zaraz wylicza dlaczego: bo ma córkę, wspaniałą dziewczynę Basię, która też jest już dość znaną osobą, bowiem jako solistka zespołu „Zgoda” jakże pięknie się spisała w roli Telimeny, w wystawionym przez zespół „Panu Tadeuszu”. Jej śpiew podbił serca publiczności i jurorów, zarówno w ojczystych stronach jak i w Polsce. A teraz dzięki nagranej płycie wędruje w szeroki świat. Baśka – jak ją z niezwykłą czułością i miłością nazywa – jest ponadto dzieckiem dobrym, życzliwym i miłym. A jeszcze jest dziewczyną mądrą i rozsądną, bo bez tego w obranym przez nią zawodzie nijak – jest prawnikiem (pracuje w samorządzie rejonu wileńskiego) po studiach magisterskich na Wileńskim Uniwersytecie im. M. Romera. Rodzina, córka i twórczość – wszystko to ma. Więc sumując te swoje dwie piątki, na dziesiątkę życie swoje ocenia. Jak się tego dorobił. Ano żył…
Wilnianin, już prawie 50 lat mieszka w samym sercu Wilna, na ulicy Podgórnej (Pakalnes). Jego szkoła – to dawna „jedenastka” na Krupniczej, dziś Gimnazjum im. Adama Mickiewicza (córka też jest jej absolwentką). Uczył się nie najgorzej, ale z matematyką to niezbyt się przyjaźnił. A traf chciał, że to właśnie jego ówczesna pani od matematyki – Łucja Noniewicz – namówiła na teatr. Teatr pani Ireny Rymowicz, zwany „u kolejarzy” stał się jego szczęśliwą przystanią na wiele, wiele lat. Poznał w nim swoją przyszłą żonę. Tu się wykreował na takiego faceta, co to z humorem życie odbiera. Repertuar Teatru Polskiego w Wilnie i za Dominika czasów, i dziś, jest wesoły, komediowy. Poza tym scena nauczyła go kontaktu z publicznością. Prawda, przypomina sobie, że pierwsze popisy sceniczne w dzieciństwie miał… w Ogrodzie Bernardyńskim. Któż ze starszych wilnian nie pamięta tego wspaniałego miejsca, gdzie można było się w bystrej Wilence wykąpać, pooglądać egzotycznych (chociaż żeliwnych) słoni robiących za fontannę, poszaleć na huśtawkach, zjeść loda i pooglądać występy artystów – w centrum miasta, o krok od ruchliwych ulic, w oazie zieleni i kwitnących róż. Do popisów na scenie pod gołym niebem, jak wspomina Dominik, zapraszano też dzieci, nagradzając odważne cukierkami. Więc i on, będąc z mamą stałym bywalcem Ogrodu Bernardyńskiego (wtedy to on się nazywał Młodzieżowy), deklamował wierszyki.
A jeżeli chodzi o to jego „gadanie” – to podobno dziadek Wincenty, którego, niestety, Dominik słabo pamięta, a po którym ma imię sceniczne, był takim wiejskim bajarzem. Rodzina mamy pochodzi z rejonu szyrwinckiego, z Muśnik, co to są o krok od dawnej granicy dzielącej Polskę i Litwę. Więc słów i powiedzonek z tych okolic nasłuchał się od mamy, bo ciągle nimi przeplatała „wileński” język polski.
I chociaż ten „potencjalny” ładunek na gawędziarza w sobie miał, to jednak nie wiadomo, czy go by w sobie odkrył gdyby nie pomysł kolegi, redaktora radiowego Romualda Mieczkowskiego, by w audycji polskiej Radia Litewskiego odrodzić (na wzór przedwojennych) gawędy gwarowe, wykorzystując twórczość Stanisława Bielikowicza. No i tak to się zaczęło…
Był rok 1983, kiedy wystartował na antenie witając „kochanieńkich” swoich słuchaczy. Nie ukrywa, miały te gawędy też przeciwników. A to że język nam zaśmiecają i tak mało poprawny, a to że słów takich w gwarze wileńskiej nie ma. Cóż, różnie z tym jest… Ale każdy, kto po Wileńszczyźnie trochę „powędrował” doskonale wie, że różni się mowa, powiedzonka, ba, nawet styl obcowania Rodaków z okolic Niemenczyna i Turgiel, Podbrodzia i Szyrwint. Wszystko to podpatrzeć, wysupłać zarówno od ludzi z tych terenów, jak i z twórczości Stanisława Bielikowicza, Edwarda Ciukszy, ciotki Albinowej, Leona Wołłejki stara się ciągle, by potem wykorzystać w tworzeniu współczesnych gawęd. Niestety, po prawie 30 latach „produkowania” się na antenie radiowej już drugi rok z powodu „kryzysu” (czyli braku środków) nie ma go w radiu. A uważa, że gwara najlepiej odbierana jest właśnie jako mówiona, bo z tą pisownią… Zresztą w jego twórczości liczy się też gra aktorska, sposób mówienia oraz artystyczne chwyty, emocje. I chociaż jest dumny z wydania trzech książek gawęd (pierwsza ukazała się w 1989 roku w wydawnictwie „Pelikan” pod tytułem „Kochanieńkie, popatrzajcie sami” dzięki redaktorowi Czesławowi Biedulskiemu i jego żonie Teresie, którzy też książkę ochrzcili, bowiem spacerując z nimi po swoim Wilnie, tak jakoś ciągle powtarzał „kochanieńkie, popatrzajcie sami”), to jednak kontakt z „żywym” widzem ceni sobie najwięcej. Prawda, dziś ułatwiają te relacje nagrania. Co do książek, to trzeba by było pomyśleć o powtórnym ich wydaniu, bowiem nieduże nakłady dawno się wyczerpały. Tymczasem się „produkuje” co sobotę w „Kurierze Wileńskim”.
Od kiedy został „Wincukiem” para się konferansjerką. Prowadzi różnorodne imprezy, ludowe festyny jak na Litwie, tak i w Polsce. Z wielkim sentymentem wspomina Festiwal Kultury Kresowej w Mrągowie, który prowadził niezmiennie od początku imprezy najpierw sam, potem z Anną Adamowicz – ciotką Franukową oraz wspaniałą Agatą Młynarską. Cóż, wszystko się zmienia – już drugi rok nie ma go na scenie nad jeziorem Czos. Niezmiennie jednak jest na Kaziukach – Wilniukach w Lidzbarku Warmińskim. Ma tam prawdziwych przyjaciół, o czym się przekonał kiedy go spotkało nieszczęście i musiał się starać o protezę.
Kiedy mówimy o chorobie, podziwiam Dominika po raz kolejny, bo nawet o niej i jej skutkach potrafi mówić z wielką dozą humoru, chociaż przyznaje – trudnych chwil doświadczył: nieszczęście spadło nagle i bardzo skomplikowało ich niełatwe, ale jakoś poukładane rodzinne życie. Przecież musiał się opiekować chorą żoną, aż tu nagle on wymagał opieki. W tej sytuacji dzielnie się spisała Basia: kosztem wielu wyrzeczeń nie tylko o nich się troszczyła, ale też ukończyła magisterkę! Jak mówi przysłowie: przyjaciół poznaje się w biedzie, święta to racja. Jego przyjaciele nie zawiedli. Wiedział, że nie może zostać na wózku inwalidzkim – przecież musiał też zarabiać, więc potrzebna była proteza. Wcale niemałe jej koszta uiścili przyjaciele z Lidzbarka Warmińskiego, a i wileńscy też pomagali kto jak mógł. Wszystkim pragnie podziękować, w tym też Związkowi Polaków, który stale pomaga opłacić lekarstwa dla żony. Bo z tej tzw. bezpłatnej pomocy lekarskiej to „czysty śmiech”. Ot, chociażby litewska proteza: jest, a korzystać praktycznie z niej nie sposób. Prawda, teraz znalazł jej zastosowanie – jedna część się przydała, zanim się nie naprawi uszkodzonej polskiej. Żartuje, że teraz ma taką internacjonalną nogę.
Zmieniamy temat rozmowy na bardziej wesoły, powracamy do twórczości, przyjaciół i partnerów, z którymi stawał na scenach, zdobywał popularność. Debiut wraz z nowo narodzoną „Kapelą Wileńską” miał bodajże na największej scenie – Placu Katedralnym (chłopcy z kapeli wykonali 8 piosenek, on – trzy gawędy). No i prawie 30 lat są sobie wierni. Przez wiele lat współpracował też z „Kapelą Kaziuka Wileńskiego”, z którą w 2000 r. odbył podróż do Stanów Zjednoczonych. Wiele sobie po tym wyjeździe obiecywał… Cóż, teraz wie, że w domu, czyli Wilnie, najlepiej. Tam inne życie, inni ludzie. Tak samo jak inni są w Anglii, we Włoszech, Grecji, gdzie też koncertował m. in. z zaprzyjaźnionym wielce zespołem „Zgoda” (śpiewa w nim córka), „Wilią” – był z nią w Rzeszowie, na Światowym Festiwalu Polonijnych Zespołów Folklorystycznych. Swój kolejny większy koncert planuje na październik, w Wilnie. Ma zamiar zaprosić kapelę „Barty” z Bartoszyc i zespół „Perła Warmii” – chce, by poznała ich nasza wileńska publiczność, bo naprawdę są tego warci.
Ciągle mówimy o Wincuku, koncertach, zapominając, że Dominik Kuziniewicz przecież nie zawsze był „artystą”. Owszem, jak się okazuje życiorys zawodowy ma imponujący: pierwszą pracę podjął mając lat 14. Była też pośrednio związana z twórczością. Otóż na dzisiejszej Górze Tauras (Bouffałowej) było kino. Mieszkając nieopodal był jego częstym bywalcem, no i zauroczył go ten filmowy świat, ale od strony techniki. Zaprzyjaźnił się z operatorami, ukończył kursy tzw. „kinomechaników” i już mógł kręcić filmy w różnych kinach Wilna. Następnie zatrudnił się w Litewskiej Telewizji. Pracował tam kilkanaście lat. Między innymi, był w pracy tej nocy, kiedy desantowcy sowieccy zajęli ośrodek telewizyjny.
Dorastał i pracował w wielokulturowym, wielojęzycznym środowisku – takim zawsze było Wilno i to dodawało miastu uroku. Dziś się on zatraca. Tak samo jak charakter architektoniczny grodu nad Wilią: kameralne, stare dzielnice rozsadzają kolosy ze szkła. Wystarczy się przyjrzeć „otoczeniu” kościoła św. Rafała. Wielka szkoda, że zarówno politycy jak i gospodarze miasta tego nie chcą dostrzec w gonitwie za sukcesem i pieniędzmi. Dominik Kuziniewicz ma „swoje” Wilno – od dziecka znane ulice i podwórza, miłe zakątki, wielu przyjaciół, po prostu znajomych ludzi, których spotyka co dzień udając się na zakupy, rzadkie teraz wypady na miasto. Trochę bolą go te zmiany w jego mieście, to rozwarstwienie ludzi według zasobności portfela, języka ojczystego. A jak coś mocniej „zahaczy”, to zabiera się do pisania kolejnej gawędy. Na szczęście (niestety), tych „haków” jest sporo, więc i tematów do gawędzenia nie zabraknie.
Janina Lisiewicz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.