Ci, którzy stali u źródeł. Żyć na małych obrotach nie potrafi…

…jest emocjonalny, czasami wybuchowy, ale też sentymentalny i nigdy obojętny: ma swoje zdanie i nie czuje potrzeby tego ukrywać. Taki się urodził na wileńskich Śnipiszkach, tak go wileńska „piątka” wychowała, takim go akceptowali koledzy z podwórka znajdującego się pomiędzy dawną Wiłkomierską a Wilią. Miał to nieszczęście urodzić się w czasie wojny – rok 1940, jeszcze takie polskie Wilno było zarządzane przez administrację litewską. Tak „skutecznie” zarządzane, że skutki tego odczuł bardzo dobitnie: metryka kościelna wypisana była w języku litewskim i był w niej Polak ze Śnipiszek wpisany jako Šturmovičius, z odpowiednio też zlitewszczonym imieniem. Metryką w dzieciństwie zbytnio się nie ciekawił, ale kiedy w wieku lat 16 przyszło mu wybierać dowód osobisty w urzędzie zapowiedział, że ma być Szturmowiczem. Tak ważną sprawę musiał rozwiązać, jak to było w zwyczaju, rejonowy komitet partii. Na szczęście (chyba) sekretarz był Rosjaninem i bez zbytnich ceregieli napisał, że ma być tak, jak sobie życzy.

Fryderyk SzturmowiczPrawda, imię mu „podpsuto” na Fridricha, ale nazwisko „ocalił”. To była jego pierwsza walka stoczona o polskość. Czy wtedy to rozumiał? Raczej niezbyt się wówczas jego rówieśnicy z podwórka przejmowali sprawami narodowościowymi. Sima, Wacys, Jura, Alik – międzynarodówka, jak to w Wilnie. Ważne było, by byli dobrymi kumplami. A pochodzenie mieli różne, często mieszane: ktoś miał dziadka czy babcię, a ktoś stryjenkę Polkę… Sprawa narodowości i poprawnego zapisu imion i nazwisk znów stała się aktualna i boląca, kiedy wydawano nowe, litewskie dowody tożsamości. Fryderyk Szturmowicz postanowił, że musi wreszcie mieć poprawny wpis imienia i nazwiska. W ówczesnym Instytucie Pedagogicznym na polonistyce dostał pisemko, że w języku polskim „jest takie imię Fryderyk”, no i ma je w dokumentach. Ta mała batalia stoczona o poprawny zapis imienia niech służy przykładem, że upór i dążenie do celu dają wyniki.

Kiedy szedł do szkoły, akurat trafił na okres, gdy w Wilnie próbowano miejscowych na twardość i otwierano szkoły litewskie. Naukę rozpoczął w wieku lat sześciu razem ze starszą siostrą. Został od razu przyjęty do klasy drugiej, bo dzięki Ance (siostra Anna Drozdowa) umiał i czytać, i rachować. Na szczęście, po roku został już uczniem polskiej szkoły, bo ludzie miejscowi, chociaż doświadczeni zarówno przez wojnę jak i wywózki, szkoły polskiej dla swych dzieci się domagali. Do klasy piątej chodził już na Antokol, do „piątki”. Od tamtego czasu mija już sześćdziesiąt lat, a on jak dziś pamięta swych nauczycieli, wspaniałych pedagogów: panów Tulisowa i Kuczewskiego, Konstantego Tyszkiewicza i niezrównaną panią Marię Czekotowską. Jej lekcje polskiego zostały w jego pamięci na całe życie. Zresztą, nie tylko o nauczanie języka tu chodziło. Jakiż talent pedagogiczny trzeba było mieć, by ponad czterdzieścioro rozbrykanych jedenastolatków marzących jedynie o kopaniu piłki, zmusić z uwagą słuchać opowiadania np., o Ikarze i tak powolutku rzeźbić ich dusze…

Szkoła dała mu bagaż wiedzy, nauczyła szacunku do ludzi, a tym samym i do siebie. Słowa rosyjskiego klasyka, że wyraz „człowiek” brzmi dumnie rozumiał jako bodziec ku poszanowaniu godności człowieka. Przyznaje: jest sentymentalny, ale też prawdę zawsze w oczy powie każdemu i będzie jej dochodził nie patrząc na to, czy się to komuś podoba czy nie. Właśnie jakże często jego dociekliwość w poszukiwaniu odpowiedzi na „niewygodne” pytania, zmuszała go zabierać głos na zebraniach związkowych, zjazdach.

Szkołę ukończył mając lat 16 i był za młody zarówno do wojska jak i na studia. Szukał więc pracy i dostał ją… jako nauczyciel został skierowany do wsi Mieżańce. No i uczył zaledwie o kilka lat młodszych od siebie uczniów. Po roku został studentem polonistyki w Instytucie Nauczycielskim w Nowej Wilejce. Był to bardzo fajny okres w życiu, bowiem trafił również na swoją pasję – śpiewanie, został członkiem zespołu „Wilia”. Prawda, marzyły mu się tańce i pani Zofia Gulewicz była gotowa go wziąć na próby, ale Wiktor Turowski, ówczesny kierownik chóru i zespołu, był nieubłagalny – stracić męski głos w chórze było nie do pomyślenia. Z „Wilią” złączył się na całe niemal 15 lat, tam też znalazł żonę – Władysławę Umecką, absolwentkę „dziewiętnastki”, młodszą od siebie o lat 10. Właśnie do dzisiejszej Szkoły Średniej im. Wł. Syrokomli (byłej 19.) uczęszczały ich dwie córki Justyna i Bożena, należały do szkolnego zespołu „Wilenka”. Obie mają za sobą studia. Starsza – na Uniwersytecie w Gdańsku na cybernetyce, zaś młodsza na Uniwersytecie Wileńskim na polonistyce. Ma też dwójkę wnucząt w wieku 6 lat i 1,5 roczku. Oboje z żoną są szczęśliwi, że mają tak wspaniałą rodzinę.

Odbywając służbę wojskową koło Wyborga w jednostce radiotechnicznej, odkrył dla siebie technikę. Niestety, w szkole na fizyce nie mieli wcale praktycznych zajęć z elektrotechniki, a ten świat pochłonął go całkowicie. Po powrocie z wojska w 1961 roku podejmuje pracę na tzw. stacji rachunkowej: tabulatory, prymitywne maszyny do liczenia – ich naprawa, obsługa – to była jego praca.

Kiedy w Wilnie otwierały się zakłady przemysłowe i potrzebne były na każdym z nich centrale obliczeniowe, właśnie tam był kierowany do pracy. W międzyczasie odbył specjalistyczny kurs w Moskwie, dający uprawnienia do pracy z maszynami obliczeniowymi. Na wileńskiej „Elfie” awansuje na kierownika działu maszyn rachunkowych. Kolejnym jego miejscem pracy jest podobny dział u energetyków, aż trafia na fabrykę obrabiarek „Żalgiris”, zostaje tu kierownikiem działu maszyn obliczeniowych. W Nowej Wilejce przepracował 25 lat.

Kiedy pytam o jego sympatie polityczne i członkostwo w partii, wyznaje, że szczęśliwie udało mu się wymigać od zapisania się do szeregów partyjnych, pomimo iż był na kierowniczych stanowiskach. Nieraz zapraszano go na pogawędki do „politrukow”. Potrafił się jakoś wykręcić. Najtrudniej było po wzięciu ślubu kościelnego. Ale twierdził przełożonym, iż to rodzina żony tak chciała, a on jako ten, co „popełnił to wykroczenie” nie jest godzien miana członka partii. Jedyny „grzech partyjny” jaki ma na sumieniu, to bycie w ciągu dwóch lat – podczas odbywania służby wojskowej – w szeregach komsomołu. Ale już po powrocie do Wilna nie zarejestrował się w miejskim komitecie i tak się skończył jego komsomolski życiorys.

Wielki zryw patriotyczny przeżył jak i wiele tysięcy Rodaków w końcu lat osiemdziesiątych. Nie stał na uboczu i nie przyglądał się co z tego wyniknie, tylko od razu włączył się do pracy organizacyjnej na swoim zakładzie wraz z śp. Bolesławem Dawidowiczem, który został prezesem koła „Żalgirisu”, zaś Fryderyk – jego zastępcą. Praktycznie od początku do dziś jest w Zarządzie Oddziału Miejskiego ZPL, był też członkiem byłego Zarządu Głównego. I może się szczycić tym, że nigdy nie milczał, gdy coś było mu niejasne, czy nie dostawał wyczerpującej odpowiedzi na stawiane pytania. Tak było w czasie budowy Domu Polskiego w Wilnie i wielu innych sprawach zarówno podczas posiedzeń Zarządu jak i na kolejnych zjazdach Związku.

Fryderyk Szturmowicz jest dumny, że właśnie jemu powierzono wraz z kolegami prowadzić I Zjazd ZPL. Takich chwil, jak widok biało-czerwonych sztandarów na Górze Bouffałowej, setki ludzi obradujących przez dwa dni i wciąż mających coś do powiedzenia; żarliwe dyskusje, płomienne idee – kiedyśmy byli razem i praktycznie nikt nie był chłodnym obserwatorem się nie zapomina. Fryderyk zresztą zawsze – czy to na posiedzeniach zarządu miejskiego, czy w mniejszym gronie zabiera głos, bo taki ma charakter: reaguje na wszystko emocjonalnie i ma swoje zdanie. Prawda, niekiedy się mocno wzrusza, ale tych łez wzruszenia zjawiających się pod powiekami, kiedy podczas uroczystości czy wieców wraz z kilkoma setkami Rodaków śpiewa swym mocnym głosem „Rotę” nie musi się wstydzić – zbyt długo milczeliśmy w swoim mieście, by ten wspólny głos nie robił wrażenia. Właśnie powstanie Związku Polaków na Litwie pozwoliło nam, miejscowym Polakom, wyraźnie wyartykułować, że jesteśmy u siebie, a jak lata dowiodły, mamy potencjał i siłę, ot chociażby do tego, by kolejny raz odnieść sukces w wyborach. Kiedy przed 16 laty powstawała AWPL Fryderyk Szturmowicz był wśród tych, którzy partię zakładali i do dziś jest w strukturach kierowniczych miasta.

Po upadku zakładu utworzył koło „Miejskie”, by ludzie mogli nadal być razem. Musiał zmienić zawód – został kierownikiem działu sportu i turystyki w samorządzie rejonu wileńskiego. Ze sportem miał bliższy kontakt jako zapaśnik, zaś do pracy w turystyce musiał przypomnieć studia na polonistyce i zabrał się do opracowywania tras, które sam jako pierwszy przemierzał. Był pierwszym kierownikiem tego działu, więc tworzył jego podstawy, bazę materialną. Pracował na tym stanowisku 9 lat i miał satysfakcję. A i dziś jest dumny z wówczas wykonanej roboty, dzięki której przyczynił się do odkrywania pięknych i pod względem historii ciekawych miejsc Wileńszczyzny.

Obecnie Fryderyk Szturmowicz jest na emeryturze. Ale bynajmniej nie odpoczywa w klasycznym tego słowa znaczeniu. Ma jeszcze tak wiele planów do zrealizowania, a i w działalności społecznej jest nadal aktywny: na wiecach, pikietach, zjazdach czy związkowych bądź partyjnych imprezach zawsze jest obecny i nigdy jako bierny obserwator. Jako rodowity wilnianin poczuwa się do odpowiedzialności – tej nie formalnej, lecz z głębi serca płynącej – za swoje miasto, za jego mieszkańców. Wypada życzyć Szanownemu Jubilatowi, który 21 czerwca obchodził 70. Urodziny, by nadal werwa i animusz go nie opuszczały, a szczęście i miłość bliskich osób dodawały sił.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.